Relacja wolontariuszki z interwencji humanitarnej na pograniczu polsko-białoruskim:
„Brak kontaktu i informacji o losie osoby, której się pomaga, jest cięższy od jakiegokolwiek plecaka”.Kiedy dotarłyśmy do T., nie mogłyśmy uwierzyć, że udało mu się pozostać niezauważonym w takim miejscu. Krył się w wąskim paśmie drzew, między dwiema drogami, tuż za zabudowaniami jednej z małych podlaskich wsi. Jeden z mieszkańców wsi pomógł T. – dał mu wodę i jedzenie, a następnie zadzwonił po pomoc.Tuż przed dotarciem na miejsce minęła nas Straż Graniczna. Wiedziałyśmy, że musimy być bardzo ostrożne. Nie mogłyśmy zapalić latarki, aby sprawdzić czy T. jest ranny, po omacku wyjmowałyśmy rzeczy z plecaków. Szeptem i łamaną angielszczyzną dopytywałam się T. o jego historię. Jedna z nas stała i czujnie sprawdzała okolicę. Czuwała nad nami, rozglądając się i nasłuchując uważnie.T. jest afgańczykiem w średnim wieku. Podróżował z trzema kolegami, którzy zostali złapani i wyrzuceni na terytorium Białorusi przez polską Straż Graniczną. T. od dwóch dni błąkał się po „dżungli”. Nie umie korzystać z mapy, ma trudności z obsługą smartfona. Jest wyczerpany. Jego niski głos załamuje się, jego zdania kończą się w połowie. Nie widzę jego twarzy, tylko kontur jego zmęczonego ciała. Nie mogę nawiązać kontaktu wzrokowego, nie mogę go otulić uśmiechem. Po omacku dotykam jego dłoni, podaję ostrożnie ciepłą herbatę. Nie wiem jak T. wygląda. Nie wiem czy ma brodę, czy ma krótkie włosy, jaki jest kolor jego oczu. Zdaję sobie sprawę, że ja także jestem dla niego tylko ciemnym konturem.T. mówi, że bolą go nogi. Dotykam jego kostek, zauważam, że ma mokre spodnie i buty. Nie mogę mu teraz pomóc: jesteśmy za blisko wsi, za blisko drogi. Umawiamy się, że spotkamy się rano, następnego dnia. T. ma schować się w lesie i odezwać się do nas. Nie chce od nas śpiwora ani dodatkowych ubrań. Nie chce mieć zbyt ciężkiego bagażu, a ponadto mamy spotkać się za kilka godzin. Żegnamy się szeptem i wraz z I. szybko wracamy do auta.Następnego dnia wracamy na miejsce. Mamy ze sobą plecaki, a w rękach kosze na grzyby. Sprawdzamy wczorajszą kryjówkę, następnie kierujemy się do lasu. Na skraju widzimy szeroki i bagnisty rów. Z przerażeniem myślimy o T. Wszedł? Wpadł? Jeżeli tak, to jest teraz cały mokry. Czy coś mu się stało? Rów jest wypełniony wodą i dość głęboki. Sprawdzamy go, szukamy śladów butów, dowodów na to, że T. do niego wszedł. Następnie same przechodzimy na drugi brzeg stąpając po dryfujących kłodach i pomagając sobie długimi gałęziami. Przedzieramy się przez gąszcz pokrzyw, czasem nawet wyższych od nas. Szukamy śladów, szukamy T. Wołamy go. Bezskutecznie.T. więcej się do nas nie odezwał. Nie znaleźliśmy ani jego, ani jego śladów. Nie wiemy co się stało. Czyżby poszedł dalej? A może służby złapały go, gdy wyszedł z kryjówki? Może gdzieś zemdlał i nas nie słyszał? A co, jeśli przechodząc przez wodę upuścił telefon?Brak kontaktu i informacji o losie osoby, której się pomaga, jest cięższy od jakiegokolwiek plecaka.
