„Docierając na miejsce nie widzę grupy. Z prawej strony widzę rzadki, młody las, z lewej widzę tylko duże połacie terenu pokrytego chaszczami, malinami i dziką różą. Wiem co to za rośliny, bo przed chwilą przez nie przechodziłam i na sobie mam już znaki ich kolców. Rozglądamy się, szukając grupy.
To oni widzą nas pierwsi – widzę 50 metrów ode mnie mężczyznę, który macha do mnie ręką. Widzę, że siedzą w krzakach, więc machamy im, aby przenieść się w bezpieczniejsze miejsce, w cieniu niedużych świerków. Idą do nas powoli – dzieli nas dosłownie kilkadziesiąt metrów, ale dla nich jest to nie lada wysiłek. Są zmęczeni, cali mokrzy, przesuwają się ostrożnie, ktoś kuśtyka, ktoś ciągnie za sobą mały plecak nie mając sił go nałożyć. Kiedy są już obok nas widzę, że to trzech mężczyzn i dwie kobiety.
Razem z I. prosimy kobiety by się oddaliły, aby móc spokojnie i w prywatności pomóc im się przebrać i sprawdzić ich stan zdrowia. M. robi to samo z mężczyznami. Schowane za niewielkimi drzewami, zapoznajemy się z kobietami. A tak naprawdę z dziewczynami: to siostry. Starsza ma 24 lata. Młodsza tylko 13… Zaczynamy rozdawać suche ubrania, produkty higieniczne. Starszej siostrze są bardzo potrzebne podpaski i czysta bielizna. Jest spięta, przestraszona i bardzo jej zimno. Trzęsącymi rękoma zdejmuje brudne i mokre ubrania; widzę, jak trzęsie się jej szczęka, dłonie, palce, stopy. Nie do końca się rozumiemy, nie chce mojej pomocy, odchodzi parę kroków, aby w spokoju móc się umyć i przebrać.
Kieruję więc z I. moją uwagę na młodszą siostrę. Jest uśmiechnięta, pogodna. Pomagamy jej się przebrać, rozmawiając cicho po angielsku, aby chociaż trochę obniżyć napięcie tej stresującej sytuacji. Pytam się jej czy potrzebuje pomocy medycznej. Na moje pytanie ponosi nogawki: biedna ma stopę okopową i rany na łydkach na wysokości gumowych kaloszy w których chodziła. Rany są brzydkie, zaropiałe. Kiedy zaczynam je czyścić i dezynfekować, przepraszam, przepraszam, przepraszam…”





