Przedstawiamy wpis Pauliny Bownik, lekarki udzielającej pomocy humanitarnej i medycznej na pograniczu polsko-białoruskim. Wspomina w nim interwencję w trakcie której udało się dotrzeć do trzech uchodźców z Jemenu

„Jest kilka minut po północy. Katolicy niniejszym zakończyli święto męki i zmartwychwstania pańskiego. A ja wspominam zimowy poranek w patostrefie.”

Wezwanie przyszło od 3 osób, w tym dwóch nieletnich. Ruszamy. Ja, M. i P. Mieliśmy do nich kilometr, może półtora w linii prostej, ale nie mogliśmy iść w linii prostej, bo biegła przez otwarte pole. Osoby uchodźcze były tuż przy drucie kolczastym (nie było wtedy jeszcze płotu), nie więcej niż sto metrów. Wokół pełno wojska, straży, policji. Teren patrolowany przez helikoptery wojskowe. Czterokilometrowy spacerek gęstym lasem, z pełnym plecakiem? Takie rzeczy tylko na Podlasiu. Las – idziemy. Pole – biegniemy.

Grupa siedzi w młodym zagajniku. Na nasz widok dwóch młodych chłopców w skórzanych kurtkach podrywa się, uśmiecha radośnie. Boże, to dzieci, myślę sobie. Śniadzi drobni chłopcy, młodszy nie wygląda na więcej niż dwanaście lat. Szczerzą się na nasz widok jakby to ukochana ciocia przyniosła im super fajne cukierki.

Nagle nad głowami przelatuje helikopter. Nisko, bardzo nisko. – Get down! – krzyczę jak w jakimś gangsterskim filmie klasy B i pokazuje im, że mają się schować. Ja, M. i P. padamy na ziemię, a te dzieciaki stoją, radośnie się uśmiechając. Co z nimi, myślę, nie byli jeszcze pushbackowani? Nie wiedzą jak się w polskim lesie zachować?

Trzeci uchodźca jest dorosły, w najgorszym stanie. Zgłaszał uraz nogi, ale nie pamiętam już czy była skręcona, czy może tylko stłuczona. Ból był silny, kończyna opuchnięta, a teren wokół nas trudny. Nie wiem jak Pan Uchodźca to zrobi, ale jeśli będzie chciał się stąd wydostać, będzie musiał bardzo szybko biegać. Podałam mu donosowy fentanyl – lek złoto, nie wymaga wkłucia, szybko działa, tylko strasznie drogi. W tym zagajniku ledwo było gdzie usiąść, nie mówiąc o rozłożeniu sprzętu do iniekcji.

Chłopcy byli w lepszym stanie, zaopiekowani przez starszego, obcego mężczyznę. Wszyscy trzej to Jemeńczycy. Mówili, że mieli szesnaście i czternaście lat, ale wątpię. Młodszy miał góra dwanaście lat. Zero zarostu, jabłka Adama, Choć Jemeńczycy często są drobni, chudzi, mojego wzrostu. Paszporty zgubili w lesie. Pewności nie było. Tak to już jest na Granicy, że nigdy nie wiemy niczego na pewno.

Byli głodni, zmarznięci i spragnieni. Wyjęliśmy więc jedzenie, picie i bardziej stosowne na podlaskie mrozy ubrania, niż te błyszczące skórzane kurtki. Chłopcy wzięli jedzenie (starszy poczekał aż dostaną swoją porcję), po czym jeden z nich o coś mnie zapytał. – Sister. Did you eat your lunch? – To pytanie padło tak, jakbyśmy nad głową mieli dach eleganckiej restauracji, a nie chłodne podlaskie niebo i warczący wściekle helikopter. Patrzyłam chwilę na niego jakby nie rozumiejąc co do mnie mówi, a potem powiedziałam – Yes. Thank you.

Chyba nie bardzo wtedy wiedzieliśmy co z tą grupą robić. Wyglądało na to, że sobie nie poradzą. Zapytaliśmy ich, czy chcą azylu w Polsce. Starszy mężczyzna odparł że nie, on nie chce azylu w Polsce, chciałby azylu w Unii Europejskiej. Zaczęliśmy więc tłumaczyć, że Polska jest w Unii Europejskiej. – Aha, to ja nie wiedziałem, w takim razie chcemy azylu w Polsce – odparł.

W takiej sytuacji trzeba wyjaśnić człowiekowi, że jest lepsza i gorsza Unia Europejska. Ta gorsza ludzi przeważnie wyrzuca za drut, ta lepsza też cudna nie jest, ale przynajmniej nie pushbackuje. Uchodźcy chcieli jednak spróbować, nagraliśmy więc wywiad do interimu.

Opowieści o wojnie są podobne. Ukraina, Jemen, Syria. Bombardowanie, prześladowanie, mordowanie. Często taki młody człowiek to jedyna nadzieja rodziców i rodzeństwa, którzy zostali w kraju, gdzie nie ma takiego względnie normalnie funkcjonującego Kijowa, a pieniądze wysyłane z raju zwanego Unią Europejską są jedyną szansą na przetrwanie.

Wracamy te cztery kilometry do samochodu. Przed sprintem przez pole dostrzegam strażnika granicznego. Patroluje teren z lornetką. Boże, nie mogę wsypać tych dzieci, nie mogę przed interimem, pomóż, Boże, niech zaniewidzi, oślepnie, odleje się na drzewo zanim nas zauważy. Jesteśmy w jego polu widzenia. Patrzy wprost na nas dłuższą chwilę, a potem w bok.

Wszyscy trzej dżentelmeni z lasu są w tej lepszej Unii. Niedawno dostałam zdjęcie najmłodszego chłopca. Siedzi radosny i uśmiechnięty w szkolnej ławce, podobnie jak wtedy gdy spotkałam go w lesie, z mnóstwem tych czarnych loków na głowie, w ładnym sweterku, nie w brudnej kurtce.

Wielkanoc się skończyła, a ja słyszę pytanie z ust młodego uchodźcy z Bliskiego Wschodu. “Sister, did you eat your lunch?” Nie było może niezwykłe. W polskim lesie widziałam akty nadludzkiej życzliwości. Mimo tego, jakoś ze mną zostało. Młodziutki, głodny chłopak, któremu niosłam jedzenie cztery kilometry, zanim zjadł, zapytał najpierw, czy to JA nie jestem głodna.

„Ale ci ludzie są przecież niebezpieczni?” Zapytała mnie kilka miesięcy temu koleżanka z pracy, lekarka. Herbata wypita, autopsychoterapia zakończona. Niech to pytanie wybrzmi nie tylko w mojej głowie, a działania bardzo niepożądane będzie uprzejme pójść sobie precz. Trochę jak ten strażnik z lornetką. Salam.”

Skip to content