Z relacji wolontariuszki stowarzyszenia Egala i Grupa Granica:

„Przychodzi wezwanie o pomoc. W tym czasie jestem z grupą wolontariuszy w terenie. W Puszczy Białowieskiej spadł śnieg. Zrobiło się bardzo zimowo. Ktoś szybko po nas przyjeżdża. Dojeżdżamy do bazy, gdzie panuje duży ruch. Pojawiła się kolejna prośba o pomoc. Trzeba przygotować dwie ekipy, które wyruszą w teren.

Wszystko przebiega bardzo sprawnie: ktoś grzeje zupę i parzy herbatę do termosów, ktoś rozkłada na stole potrzebne rozmiary ubrań, butów i całą resztę niezbędnych rzeczy do udzielenia pomocy humanitarnej, a ktoś inny pakuje rzeczy w plecaki. W ciągu kilkunastu minut jesteśmy gotowi do wyjścia. Jest nas czwórka, w tym ratownik medyczny.

Dojeżdżamy samochodem najbliżej jak się da do miejsca, skąd przyszło wezwanie. Przed nami kilka kilometrów marszu przez Puszczę Białowieską. Idziemy do pięciu osób. Las dookoła nas wyjątkowo piękny. Pokryty białą warstwą świeżego śniegu. Wygląda jak z bajki.

Chciałabym zatrzymać się choć na chwilę i chłonąć piękny krajobraz, ale trzeba się spieszyć, bo gdzieś tam, w tych niezwykłych śnieżnych pejzażach, ludzie czekają na pomoc. Z każdym kolejnym krokiem plecaki ciążą coraz bardziej i bardziej. Próbuję wyrównać oddech.

Przede mną idzie przygnieciona olbrzymim plecakiem drobna postać młodej wolontariuszki. Na jej twarzy dostrzegam kropelki potu. Dla każdego z nas to spory wysiłek. Przed nami ostatni fragment lasu do przejścia, taki z powalonymi i połamanymi drzewami. Przedzieramy się przez puszczański las brnąc w równym tempie naprzód – w normalnej sytuacji pomyślałabym: wspaniała puszczańska wyprawa!

Pod jednym z wykrotów znajdujemy pięć osób: jedną kobietę i czterech mężczyzn. Są z Etiopii.

Siedzą w tuleni w siebie, niektórzy trzęsą się z zimna. W ich oczach widzę olbrzymie zmęczenie i niepewność. Poruszanie się sprawia im problem, ale nikt nie ma hipotermii. Dotarliśmy do nich w ostatniej chwili, są na granicy wychłodzenia. Z miejsca przystępujemy do działania. Każdy ma jasno określoną rolę. Wszystko dzieje się według wypracowanego przez ostatni rok schematu działania: najpierw gorąca, słodka herbata i grzejki termiczne do dłoni. Następny etap to stopy – trzeba je oczyścić, opatrzeć i rozgrzać.

Patrzę na ich buty, są to materiałowe trampki, botki typu miejskiego, nieocieplone kamasze, wszystkie są nieodpowiednie do warunków. Gdy wolontariusze z niezwykłą delikatnością opatrują spuchnięte od wilgoci stopy, widzę grymas bólu na ich twarzach, ale nikt nie narzeka.

Stopy są już opatrzone, czas na zmianę przemoczonej odzieży. Kobieta z wolontariuszką odchodzi na bok za puszczański wykrotowy parawan, by tam swobodnie można było zmienić jej ubranie. Rozdajemy zupę, chleb i lekarstwa. Nareszcie się uśmiechają. Opowiadają o przemocy ze strony białoruskich służb. O tym, że byli już cztery razy wyrzucani na Białoruś. Widać, jak ich energia życiowa rośnie. Są najedzeni, przebrani i rozgrzani. Dostali zapas jedzenia i ciepłe śpiwory. Możemy wracać do bazy, tym bardziej że mrok powoli wpełza do lasu – niebawem zacznie się ściemniać, a przed nami jeszcze kilka kilometrów do przejścia.”


Skip to content